Markizm
19 marca 2010Wrzuciłem na GL, a propos Muji, temat z pytaniem – Do czego potrzebujemy marki? i czy w ogóle jej potrzebujemy? Pytania nieco abstrakcyjne i wymagające zdjęcia różowych okularów, no i się zaczęło udowadnianie jaka to ta marka ważna i niezbędna, jak tlen do oddychania, bez niej zginiemy marnie. Czy wróbelek po zabraniu mu tego miana przestanie być małym, szarym, powszechnie występującym u nas ptaszkiem? Czym się różni słowo „wróbelek” od ptaszka o tej nazwie?
Jeżeli słowo „marka” jest zbiorem pewnych cech, to oznacza że ułatwiliśmy sobie tylko życie określając owe wszystkie cechy jednym słowem, taki kod oparty na umowie społecznej, że kot znaczy futrzaka o określonych cechach. Akurat do tego ułatwienia, słowa „marka”, z racji jego pojemności, nie jestem przekonany, sądząc po literaturze nie mogącej do końca się zdecydować co by tu jeszcze pod ten parasol dodać. Takie słowo-wytrych co chcemy to nim obejmiemy. Można taboret, stół i szafę nazywać meblami, zamiast wyliczać osobno każdy przedmiot. Zatem jak nam zabiorą słowo „meble” to taboret nadal będzie taboretem, a stół stołem. Ale okazuje się, po reakcjach w dyskusji, że jakby nastąpił zamach na marki to już byłaby tragedia.
Padło np. stwierdzenie że marka daje klientowi poczucie bezpieczeństwa. Tak? a jakiego? Że niezadowolenie klienta to strata dla prestiżu firmy, ale działalność wielu firm, zyskownych, pokazuje że niedotrzymanie tej deklaracji nie powoduje aż takiej straty by się nią przejmować.
Tak a propos powyższego zacytuję ripostę Mareksego, na owo bezpieczeństwo podane w dyskusji, skierowaną dla wyjaśnienia nie do mnie:
W kwestii bezpieczeństwa to ja jednak zaufam głównemu zarządzającemu pewną znaną marką:
twitter.com/mareksy/status/9254647088
Aha, jak powiesz, że afera Toyoty to bańka, to Ci odpowiem, że pewni zarządzający pewną wielką marką w USA w latach ’70 oszacowali wartość życia ludzkiego poniżej kosztów pewnej modernizacji, dzięki której ich klienci nie płonęliby żywcem w ich produktach. Długo walczyli przed sądem, oczywiście w imię dobrze rozumianego interesu marki i klienta (ta kolejność jest chyba właściwa), aż kogoś ruszyło sumienie a USA oniemiały, ale nie z zachwytu…
Ich znak oczywiście też dawał pełną gwarancję bezpieczeństwa klientom, oczywiście w takim zakresie, w jakim może dawać bezpieczeństwo miraż… to w ogóle dobra koncepcja jest, co to ona dobra jest, by jakiś symbol chronił od złego ducha ROTFL.
W dawnych czasach dzikiego zachodu, w Ameryce, znakowano bydło różnymi znakami, rozpalonym żelazem. Nie nazywało się wtedy „logo” ani „logotyp”, choć teraz w historii logo się na to powołujemy. Egipcjanie nie używali pojęcia marki, więc „marka” we współczesnym rozumieniu, nie istniała. A skoro nie istniała wtedy, a wartości jej przypisywane istniały, to i może być, że zatoczymy koło, wracając do owych czystych wartości. Na przykład mówiąc o stareńkiej renomie kupieckiej, jak to ładnie przywołał Mareksy, czy rzetelności. Nie mówię tego akurat w oderwaniu od realu. Z jednej strony marka to brzmi dumnie i niesie za sobą określone, mniej lub bardziej wartości, a z drugiej powstaje inicjatywa „uczciwy biznes”. To to nie wynika, ta uczciwość, z owej marki?
Powstała zatem nowa „religia”, Markizm. Wyznawcy, szczególnie ortodoksyjni, mają to do siebie, że obracają się w kręgu raz wyuczonych formułek-dogmatów, uważając je za niepodważalne na wieki. W skrajnym przypadku okazuje się, że ta nieprzeparta wiara, w moc sprawczą marki dla klienta, sprawia, że tenże bez owej marki nie byłby w stanie kupić papieru toaletowego i zapewne umarłby z głodu, nie mogąc rozróżnić chlebusia. Święta wiara, że marki są ważniejsze od… samego produktu, jak i święta wiara że deklaracje owych marek przekłada się w 100% na real. Jak jednak pokazuje życie tak nie jest i nigdy pewnie nie będzie, choćby z racji skali w jakiej te wielkie firmy operują. Jak to działa wiedzą korzystający np. z „błękitnej linii” TPSA, zbudowanej dla ułatwienia klientom życia, a tak naprawdę skanalizowania tego zawracania głowy i odfajkowania klienta wyuczonymi formułkami.
Cała ta budowana skrzętnie religia markizmu, na użytek firm, niewiele daje tak naprawdę klientowi, poza złudzeniami. To jak w polityce – na wybory obiecują milion do łapy, a po wyborach wyższy podatek ;) Nie dziwi mnie ilość klientów zwolenników owej religii, bo to duże ułatwienie zostać zwolnionym z myślenia, firma za nas myśli co będzie dla nas cool, eko, trendy i smaczne. Wystarczy wiara, pełna i niepodważalna w ukutych dogmatach. Prawie raj, prawie… Z drugiej strony to już cała gałąź, więcej ogromny konar „przemysłu markowego” i ludzie w nim zatrudnieni niechętnie rozważają, nawet teoretycznie, kwestie mogące w konsekwencji pozbawić ich codziennego papu. Owe teoretyczne ozważania, o życiu bez marki, traktując, jak jeden z dyskutantów, jako myśli bezsensowne a obrazoburcze, szkodliwe wręcz bo, nie daj bóg, młodzieży namieszają we łbach, ot filozofia. I co? i zacznie myśleć? Fakt, myślenie jednostki może być niebezpieczne dla dogmatów..
Tylko co się stanie jak nam tej szczęśliwości markowej jednak by zabrakło? Lepiej nie rozważać, głowa rozboli i rozpacz czarna, obudzimy się jak dzieci we mgle, bo jak wybierać bez marki?
Marki istnieją i markują nam świat, markują w znaczeniu oznaczania, ale też i markują vel pozorują. Ot przewrotność języka. Czy my aby nie budujemy świata miraży?
Jak by ktoś miał wątpliwości – ja na tej gałęzi też siedzę, co nie oznacza że przestałem myśleć i rozważać czasami abstrakcyjne alternatywy. Lubię czasem z tej gałęzi zejść, rozprostować zasiedziałe kości i popatrzeć na świat z innej perspektywy.
Pocieszające, dla wyznawców, jest to, że wiara w markizm jest powszechna, głęboka i wierni sami stawiają zdecydowany odpór nieprawomyślnym odszczepieńcom ;) co prawda myląc realne tu i teraz z teoretycznym dumaniem, no ale wraże zapędy trzeba dusić w zarodku i piętnować rozpalonym żelazem. A może to teraz „markowanie żelazem”…